HISTORIA BARTKA





Władysław Piotr Mazur "Bartek", Marietta, Georgia, USA
(* 24.08.1921 Stary Sącz  -  + 02.02.2003 Marietta)

WOJENNE ROZCZAROWANIA

Po klęsce wrześniowej, choć czułem chęć walki z Niemcami,
nie zaangażowałem się w działalność podziemną,
bo dostrzegałem ujemny dla nas bilans strat:
za jednego zabitego Niemca rozstrzeliwano u nas 10 lub nawet więcej zakładników.
Planowałem natomiast przedostać się z Sosnowca na Węgry
i okrężną drogą dotrzeć do Francji, ale ociągałem się z tym.
Trudno było mi zostawić samą, niemłodą już matkę bez środków
do życia, a także opuścić pewną kobietę, którą kochałem.
Po klęsce Francji nie było już właściwie żadnych możliwości
dotarcia do polskich jednostek wojskowych na kontynencie europejskim.

W listopadzie 1940 roku Niemcy uśmiercili w obozie mego ojca
i to stało się bodźcem do opuszczenia Polski, aby go pomścić.
Mój plan był zuchwały: pojechać nocnym pociągiem z Sosnowca do Wiednia, następnie myląc ślady do Monachium,
aż wreszcie w okolice Schaffhausen, skąd już blisko do szwajcarskiej granicy.
Liczyłem, że w wolnej i neutralnej Szwajcarii polska placówka konsularna umożliwi dostanie się do Anglii.

Zwierzyłem się z tym planem kilku kolegom,
uznali mnie za wariata, ale dwóch zdecydowało się przyłączyć do mnie.
Byli to Wiesiek Nasiłowski i Władek Łukasiewicz,
którzy wprawdzie chcieli tylko podjąć studia za granicą.
Moim atutem była biegła znajomość języka niemieckiego, oni nim nie władali,
więc byłem im potrzebny, mnie zaś ich towarzystwo dodawało otuchy.

Zrazu wszystko układało się doskonale.
Po pierwszej nieudanej próbie przejścia linii granicznej, druga powiodła się
i 25 marca 1941 roku znaleźliśmy się w Szwajcarii na szosie w pobliżu miejscowości Thayingen.
Byliśmy na terenie Szwajcarii pewni siebie, szliśmy środkiem drogi śpiewając nasz hymn narodowy,
aż zaczepił nas jakiś gość w mundurze, który zaprowadził nas na posterunek.
Tam poinformowano nas, że Szwajcaria nie udziela azylu i musimy wracać do Niemiec.

Wobec tej nagłej ruiny naszych marzeń, a jednocześnie perspektyw poważnych konsekwencji u Niemców,
oświadczyliśmy, że żywi nie oddamy się w ich ręce.
Strażnicy po dłuższej naradzie zaproponowali nam zawiezienie do polskiego konsulatu
pod warunkiem pokrycia kosztów taksówki w wysokości 5 marek,
co mimo szczupłości naszych funduszy wydało się nam propozycją wcale nie najgorszą.

Jeszcze raz okazało się jacy byliśmy naiwni, gdyż w krótkim już czasie znaleźliśmy się na posterunku
niemieckiej straży granicznej, a następnie w prefekturze policji w Singen.
W pomieszczeniu, do którego nas wprowadzono, stał w stojakach rząd karabinów.
Po krótkiej chwili weszła grupa policjantów i pobrawszy karabiny wyszła na zewnątrz.
Pomyśleliśmy, że zaraz zostaniemy rozstrzelani (jak zdarzało się na granicy słowackiej)
i zdążyliśmy się porozumieć, aby w ostatniej chwili krzyknąć "Jeszcze Polska...!"

Ale nic tragicznego się nie zdarzyło.
Dano wiarę naszym łgarstwom, zawieziono do więzienia w Konstancy,
gdzie przesiedzieliśmy 6 tygodni, każdy w pojedynczej celi,
a w końcu wysłano nas do pracy do bauerów (traktowali nas dobrze), każdego w innej miejscowości.
Po upływie około miesiąca porozumiałem się z jednym z kolegów,
ponownie przekroczyliśmy zieloną granicę i dobrnęliśmy do Wintertur.

Tym razem jednak byliśmy bardziej przezorni.
Udało nam się skontaktować z grupą internowanych żołnierzy
z 2 Dywizji Strzelców Pieszych,
która walczyła w obrębie francuskiej 3 Armii i po załamaniu się frontu 19 czerwca
przeszła granicę francusko-szwajcarską (ponad 13 tysięcy żołnierzy).
Polacy ci pomogli nam dostać się do polskiej ambasady w Brnie,
gdzie spodziewaliśmy się otrzymać paszporty.

Niestety, spotkało nas nowe rozczarowanie.
Wprawdzie udzielono nam schronienia na kilka dni oraz zaopatrzono w nieco szwajcarskich i francuskich pieniędzy,
ale do nieokupowanej Francji mieliśmy dostać się na własną rękę, a potem kombinować - co dalej.
Poinstruowano nas tylko, aby w razie wpadki podawać się za byłych żołnierzy 2 Dywizji.

Wpadka rzeczywiście nastąpiła.
Tym razem Szwajcarzy przetrzymawszy nas 3 tygodnie w więzieniu
wypuścili nas wolno i po jakimś czasie dobrnęliśmy do Lyonu we francuskiej Strefie Nieokupowanej.
Po drodze, przy pierwszej okazji sprawdzania dokumentów nasi byli sojusznicy wpakowali nas do więzienia,
gdzie było dużo gorzej niż w Niemczech:
głód, okropne warunki higieniczne, wszy i pluskwy.
Przy okazji zostaliśmy też pozbawieni pieniędzy, rzekomo zajętych na pokrycie kary.
W Lyonie dostaliśmy się pod opiekę placówki PCK
i do jesieni 1942 roku mieliśmy zapewniony dach nad głową oraz skromny wikt.

Po lądowaniu wojsk alianckich w Północnej Afryce,
Niemcy wkroczyli do nieokupowanej dotąd części Francji,
jedyna możliwa droga do Anglii wiodła przez Pireneje.
Przekroczyłem je 2 grudnia 1943 roku z grupą Polaków,
która na terenie Hiszpanii została bardzo szybko aresztowana.
Mnie udało się pozostać na wolności 36 godzin dłużej.
Zatrzymano mnie na drodze między Figueras a Gerona.
Po 12 dniach i nocach spędzonych na betonie więzienia w Geronie
i 3 dniach podróży w bydlęcych wagonach bez pożywienia
(na drogę skuto mnie kajdankami z byłym studentem lwowskim
a późniejszym kolegą w Brygadzie Spadochronowej, Edmundem Skowronem)
znalazłem się w znanym Campo de Concentracion w Miranda del Ebro w północnej Hiszpanii.
Warunki życiowe były tam niezwykle ciężkie.
Dla mnie i grupy przebywających tam już wcześniej Polaków
poprawiły się one po klęsce Niemców pod Stalingradem (luty 1943).
W końcu kwietnia Polacy zostali zwolnieni z obozu.

1 maja w Gibraltarze otrzymałem mundur z hełmem i znalazłem się na statku brytyjskim.
Ruszyliśmy w konwoju do Wielkiej Brytanii atakowani po drodze przez Luftwaffe.
Wylądowaliśmy w Anglii w Avonmouth koło Bristolu skąd wysłano mnie do Kingshaven w Szkocji,
aż po paru przeprowadzkach znalazłem się... za drutami kolczastymi i pod strażą w Londynie.
Był to tzw. "Patriotic School", gdzie przesłuchiwał mnie kontrwywiad brytyjski.
Koniec końców stanąłem przed polską komisją poborową
w naszej ambasadzie i dostałem przydział do marynarki.
Obok lotnictwa była ona główną formacją polską
zaangażowaną w tym czasie (1943 r.) w działania wojenne.

W Bazie Marynarki Polskiej w Plymouth czekało mnie kolejne rozczarowanie.
Nosiłem okulary i roześmiano mi się w nos:
"W polskiej marynarce tylko admirałowie mogą nosić okulary".
Badania okulistyczne wykazały, że mam także pewne problemy w rozróżnianiu kolorów -
i na tym skończyły się moje sny o marynarce.
Musiałem wrócić do ośrodka umundurowanych, ale nieuzbrojonych żołnierzy.
Tam pewnego dnia przyjechali wysłańcy Brygady Spadochronowej werbować ochotników do tej jednostki.
Doświadczenie z Plymouth nauczyło mnie rozumu.
Wkułem na pamięć litery z tablic okulistycznych i oczywiście schowałem okulary.
Swoją tajemnicę krótkowzroczności zachowałem do czasu jednego z kolejnych ćwiczeń strzelania.
Groziło mi wydalenie z Brygady.
Dowódca naszej 7 kompanii, kapitan Graaf odbył ze mną długą rozmowę w cztery oczy.
Opowiedziałem mu całą swoją epopeję i zlitował się nade mną.
Zostałem w Brygadzie i wziąłem udział w bitwie pod Arnhem.

Tak się jednak złożyło, że nie zabiłem żadnego Niemca.
Zrazu nasz 3 baon był w odwodzie dowódcy, a atak niemiecki został odparty bez konieczności użycia odwodu.
Potem opóźniona przeprawa na północny brzeg Renu w nocy z 23 na 24 września 1944 r. została przerwana
z powodu wstającego dnia i nie dostałem się do Oosterbeek jak część moich kolegów.
Pozostało mi tylko przetrwać ciągle powtarzany ogień niemieckiej artylerii i moździerzy,
co już nie było moją zasługą, ale darem losu.

Po powrocie do Anglii długo wstydziłem się tego, że nie użyłem swego karabinu.
Trwało to do czasu, gdy podjąłem studia medyczne w Edynburgu, gdzie przekonano mnie
o wyższości ratowania życia ludzkiego nad jego zabieraniem.



Artykuł w The Atlanta Journal-Constitution

English version

Powrót do poprzedniej strony
Powrót do pierwszej strony



Strona utworzona dnia 4-02-2003
przy pomocy programu Pajączek 2000 PRO