Małe misie donoszą

[Powrót do: Przygody]

[28.01.2010 - 06.04.2010.]

W końcu stycznia przyszedł niespodziewany mail. Pisały do mnie 'male misie'. Z ich postu wynikało, że szykuje się wyprawa. Kto, z kim, dokąd, po co, na jak długo...? Było mi to niewiadome [a tymczasem to podróżnik: Romek Zańko i jego dwunastoletni syn, Jonasz]. Po paru mailach zaczęło się robić coraz ciekawiej - postanowiłem rzecz opublikować (niczego w tekście nie zmieniam poza pierwszym mailem, w którym wyciąłem 'techniczny' wstęp oraz poza kilkoma postami, w których wyciąłem wymieniający osoby oraz nr konta tekst, który już raz na początku wystąpił).

28 stycznia 2010

U nas mlyn przedwyjazdowy. Walka o jakis sprzet i kase na transyberyjska. Wyglada ze bedziemy miec przynajmniej cieple spiwory. Byle tylko teraz jakas odwilz nie przyszla w Mongolii.

4 lutego 2010

Lublin 04.02.10
No to wyjechalismy. Choc bylo ciezko wystartowac. Tak ciezko ze zawrocilismy. Nie dalo rady tachac plecakow. Usiedlismy w domu i wyrzucilismy zapasowe gacie i...zarcie. Czekolady i batony, ciastka, chalwy. "Tyle dobra sie marnuje." Rozpaczal Jonasz. A ja sie zastanawialem co my bedziemy jesc, zwlaszcza przez piec dni w pociagu. Za to mamy duzo skarpet. Babcia Wanda jak nam dawala ciuchy na droge mowila:"Bardzo dobre skarpety." Wyglada na to ze przyjdzie nam je sprobowac. Na surowo. Chociaz pewnie najpierw je ukisimy..

Bedziemy probowali dostac sie stopem do Kijowa, a dalej do Moskwy pociagami lub stopem. Z Moskwy do Ulan Ude pojedziemy Koleja Transyberyjska. Dalej do Mongolii i przez Mongolie stopem. Tam wpadniemy sobie do jurty na herbatke, pogadamy se troszeczke (z uplywem lat czlowiekowi przechodzi ochota na szalenstwa i zaczyna doceniac uroki proszonych herbatek itp) i wio zpowrotem do domu, powtarzajac czesciowo letnia trase. Chiny, Wietnam, Kambodze, Bankog gdzie bedziemy szukac przelotu do Londynu.

Zamierzamy powrocic po Nowym Roku, po mongolskim Nowym Roku.

Nie wiem jak czesto uda sie nam znalesc internet. Na pewno znajdziemy cos w Ulan Ude i Ulan Bator. Postaramy sie wysylac esemesy od kierowcow przynajmniej z nazwa miejscowosci w ktorej jestesmy. Zamieszczane one beda na stronie:
www.podroznik.szczecin.pl

Czekamy na wasze listy i piszcie do nas tworzac nowa wiadomosc(nie uzywajcie ikonki odpowiedz)

Jonasz i Romek z misiami

Czekamy na wasze listy i piszcie do nas tworzac nowa wiadomosc (nie uzywajcie ikonki odpowiedz)

W przygotowaniach i pomocy do wycieczki udział wzięli:
-Fabryka Styropianu ARBET www.arbet.pl
-w buty i ciepłą odzież Jonasza wyposażył: www.sailandrock.pl
- Stefan Mazurkiewicz
-Sławek Bagiński
-pomoc w załatwieniu wiz: www.wizacenter.pl
-Piotr Strzezysz
-Tadeusz
-Michał
-Jura
-Teresa Zańko
-Paweł Buluk
-Wojtek Zackiewicz
-Małgorzata Jacyna-Witt
-Krzysiek Żurawski
-Ryszard Pasternak
-Wanda Kasperska
-Elzbieta Mamos
-Jarek Koziara
-Danuta i Antoni Karpinscy
-misie przekazali: Karolina, Wioleta, Marek
-Stowarzyszenie Kreatywni dla Szczecina

relacje z naszej wycieczki na www.podroznik.szczecin.pl

Postaramy sie wysylac esemesy od kierowcow przynajmniej z nazwa miejscowosci w ktorej jestesmy. Zamieszczane one beda na stronie: www.podroznik.szczecin.pl

Nasz numer konta to: 78103000190109851726780017 właściciel Agnieszka Kasperska(mama Jonasza)

5 lutego 2010

Polska B. Do granicy niedaleko minelismy Hrubieszow. Temperatura -10 pozwala wykryc pierwsze braki w wyposazeniu. Jonasz narzeka na chlod w paluchach, ja marzne w nochala.

Poruszamy sie nie zaszybko, ale ludziska serdeczni. Pod Zamosciem Pani zobaczyla nas przez okno i przyniosla nam herbate.Jak bysmy na pielgrzymce jakiejs byli.

6 km przed granicam ciemno, nic nie bierze poza mrozem coraz dotkliwszym. Cieplutkie klatka schodowa w pobliskim bloku wyglada zachecajaco, tylko czemu wszedzie sa domofony? Co za szczescie w jednej z klatek ktos byl tak mily i nie zatrzasnol drzwi. Juz mielismy rozbic sie obozem na ostatnim pietrze gdy wyszedl Pan Antoni i surowo nam zabronil spania na klatce, i nietylko zabronil lecz nawet nakazal spac u niego w domu. Widac lubi nakazywac bo swojej zonie nakazal zrobic nam kolacje i poscielic lozka.

Rano ruszamy w strone Kijowa. Ja chcialbym tam wsiasc w pociag, Jonasz chce dalej do Moskwy stopem. Uwaza ze bilet Kijow Moskwa pozbawi nas wiekszosci budzetu. Materialista jeden. Chyba mu z zimna cos sie pomieszalo.

Jedzenie nam na razie starcza. W Lublinie Jarek Koziara zrobil nam kanapki na droge, lecz Jonasz nie chce ich jesc, bo mowi ze zrobil je wielki artysta i po latach bedzie mozna je z zyskiem sprzedac.
Strzrzyzow 05 02 10

Jonasz i Romek

7 lutego 2010

z Lucka do Kijowa dojechalismy jakims smiesznie tanim pociagiem za 5 min jedziemy dalej do Bachmacza (najdalej jak sie dalo w strone Rosji , adalej stopem. Koleje w krajach bylych republik tez sa pelne uroku

8 lutego 2010

hura!

dojechalismy dzis w nocy stopem do moskwy. I cudem udalo sie kupic bilet na dzisiaj. za chwile odjezdzamy. w Ulan Ude jestesmy 12 lutego o 6 rano( tak napisali na bilecie) jesli odrazu nie znajdziemy internetu do szybko ruszamy na granice zeby zdazyc przed mongolskim nowym rokiem. wtedy nastepny list z mongoli. spalismy juz przy -20 w spiworacch. sprawdzaja sie b cieplo. tylko rano ciezko sie spakowac. szkoda ze nie mozemy wiecej popisac. "slychac gwizd lokomotywy"

12 lutego 2010

Dojechalismy do ulan ude. Jonasz w pociagu zeswirowal z nudow. I pojdzie na rente. A ja z nim, bo mnie tak wymeczyl, ze juz do niczego sie nienadaje. Ale o koleji kiedy indziej.

Gnamy dalej. Tu jest juz trzynasta, musimy sie wydostac jeszcze za miasto i 250 km do granicy mongolskiej. Jutro w zwiazku z nowym rokiem przejscie moze byc zamkniete. Mroz jest niemaly. Poki idziemy jest ok. Ale przystanki daja sie we znaki, ciezko zrobic zdjecie , bo zeby zrobic zdjecie trzeba zdjac rekawiczki, po chwili palec nie trafia na migawke. No i trzeba szybko chowac aparat.

Ulan Ude szczyci sie ze ma pomnik: glowe Lenina, najwieksza na swiecie. Nie moglismy jej znalesc. Za to byla wielka glowa papieza. I tutaj dotarl jego kult. Wielka glowa w snieznobialej piusce. Tutejszy papiez ma wasy. A jak przygrzalo slonce to piuska zniknela. Wszystkie miasta maja ambicje by byc naj, lub miec naj. Ulan Ude ma glowe, ach zeby tak Szczecin mial pomnik najwiekszej ...

Ulan Ude stolica Buriacji (polnocni krewniacy Mongolow) rowniez szykuje sie do Nowego Roku.

Dzieki za wszystkie listy. Pszepraszamy ze tak krotko. Ale gna nas do przodu. Inaczej przymarzniemy

Salgan gan tzn: niujer czy cos takiego.

14 lutego 2010

Ulan Bator 14.02.10

Coz za piekny dzien. Nowy Rok i Walenty Dejs. I w tym pieknym dniu mamy szczescie wystukac do was pare slow. Szczescie doslowne, bo dotarlismy do U B po pierwsze, a po drugie wszystko tu zamkniete i znalesc internet to cud, bo jak nam wyjasnil pewien mongol to jest mongolski merychrystmas.

Oni nazywaja to Salgan Car, czy Gar, czy cos takiego, napewno w nazwie jest sagan. I w kazdym domu we wszystkich saganach jakie tylko maja, kisi sie tluste mieso.

Wczoraj w miescie Darhan trafilismy na targowisko. Ruch jak w markecie przed swietami, tylko koledy nie leca i choinek nie maja. Wszyscy kupuja, spiesza sie, pedza. Zabawki dla dzieci, dradycyjne ciasto noworoczne(przypomina podluzny chleb), herbate, leb barani. Wiekszosc handluje na straganach na swiezym powietrzu, elita handlu w halii, prawdziwa elita. Pieknie niczym w Hali Mirowskiej, panie sprzedawczynie w bialych fartuchach i czepkach kroloja wsrod rosyjskich konfietow i polskich kompotow i ogorkow kiszonych(pisalem trzy lata temu ze polskie wyroby spozywcze zajmuja sporo miejsca na mogolskich polkach sklepowych). Jonaszowi sie nie spodobalo. "Wszyscy mnie popychaja"(rzeczywiscie pchali sie niesamowicie i chodzic z naszymi plecakami nie bylo latwo) "To znaczy ze swieta ida. swiat nie lubisz? Wszystkie dzieci lubia swieta." Jednak najbardziej zniesmaczyl go widok w jatkach gdzie po wielkich kawalach miecha skakaly wroble i dziboly se do woli. Rzeznik niczym sie nie przejmowal i jeszcze mnie poczestowal kumysem, a wlasciwie szejkiem bo kumys w plastikowej butelce zamarzl.

Dzisiejszego dnia w U B wszystko zamkniete. Ale ruch na ulicach jak w Wigilje wszyscy odswietnie ubrani, calymi rodzinami gdzies jada, gdzies ida. To jest dzien odwiedzin i wszyscy sie odwiedzaja. Moze ktos wpadnie do naszej jurty?! Zapraszamy. Mamy pyszny kompocik z firmy Urbanek i swiateczne ciasto.

Co do wygladu miasta, to niezabraklo rowniez serc walentynkowych, brakuje za to turystow. Praktycznie ich tu niema (choc zwykle miasto jest ich pelne). Spotkalismy. Jednych spotkalismy. Kolo lodowej rzezby przedstawiajacej malego zrebaczka, trzymajacego w kopytkach butelke typu PET (wzruszajaca). I ten cudowny wyrob mongolskiej sztuki podziwiala rodzina czarnoskorych obywateli Zimbabue.

W mongolskiej stolicy stanelismy o drugiej w nocy. Wiekszosc tanich hotelikow zima jest nieczynna z powody brakow turystow. Wydawalo sie ze przyjdzie nam spac na klatce schodowej. Lecz przechodzac kolo swiatyni, okazalo sie ze jest czynna i ze odprawiaja tam jakies sylwestrowe nabozenstwo. I zamiast mrozic sie nocnymi spacerami po mongolskiej metropoli, lepiej posluchac zawodzen przysypiajacych, tlustych mnichow ( mongolscy duchowni w przeciwienstwie do swych tybetanskich kolegow sa okragli jak tluste paczki). Nocne dewocje zakonczyly sie noclegiem w przyswiatecznej salce. A przed snem otrzymalismy posilek w pudeleczkach z napisem MADE IN MONGOLIA . Cos pieknego, takie sa ladniusie ze wylizalismy je dokladnie z resztek pokarmu i zabieramy je do Ojczyzny. Jak by ktos chcial kupic, chetnie odsprzedamy. No moze juz za stowke. Bo straszna ochote mamy zeby sobie pochulac, np. pojsc sobie na pizze. Bo z zarciem jest tu strasznie. Horror. Nie jadamy miesa szczegolnie Jonasz, ja moge cos tam czasem z grzecznosci skubnac. A tu tylko miecho. I to jakie. Juz niechby byl i schabowy. A tu wiielkie kawaly, rozgotowanego, tlustego miesa. Mieso w garach, miskach, wiadrach, na stole. Pod Dahranem wpadlismy do jednego mongola na herbatke, a tam caly stol zajmoje dorodny kawal rozgotowanego (i cholera jeszcze wie co z nim robili) barana. Poczatkowo ku naszej uciesze baran powedrowal na szafke. Lecz szczescie nie trwalo dlugo. I glupi, wstretny baran wrocil na stol ku naszej rozpaczy. Gospodarz cial go w kawalki i rozdawal wszystkim po koleji. Gdy przyszla na nas kolej wystosowalismy stanowczy protest obrazajac cala rodzine pare pokolen wstecz i te ktore nastapia. Nasi mongolscy przyjaciele zemscili sie za obraze glosno mlaskajac i oblizujac paluchy wysmarowane baranim tluszczem. Z koleji w U B trafilsmy do rodziny ktora poczestowala nas zupa. Jadalem juz miesne zupy w Azjii. Siedzialem i wylawialem z nich wszystko co nie bylo miesem. Co tu wylawiac kawaly miecha i wielkie oka tluszczu. Jonasz sie poplakal i powiedzialem ze musimy juz isc do domu bo przypomnial sobie ze jutro pierwszy dzien szkoly i jest niespakowany. Wychodzac zgarnolem niepostrzezenie do kieszeni kawal chleba, i idac ulica rzulismy go zastanawiajac sie co jest gorsze Sagan w Mongolii czy Walentynki w Polsce.

Mimo nieszczesc kulinarnych, trafiamy rowniez w piekne miejsca i to nam wszystko wynagradza. W U B znalezlismy hotelik. Oczywiscie nieczynny, ale wlasciciel nas przyjol i za 5 dolcow dal spanko. Na dachu w jurcie. Na dachu swojej chalupki postawil sobie cztery jurty. Wychodzimy sobie z naszego apartamentu i podziwiamy sobie widoki. A jest co podziwiac, centrum, szerokie arterie po ktorych suna szeregi trabiacych aut i morze jurt dookola ogrodzonych drewnianymi plotami. Mi osobiscie przypadaja do gustu strozowki. W swiatyni Mongol spelniajacy zadanie ciecia siedzial w pomieszczeniu wykonanym przez artyste konstruktora. Odkrylem nieznane dodad dzielelo mongolskiego konstruktywizmu. Na tle bialej sciany artysta konstruktor starannie zaplatal czarne wielkie rury i male. Ze smakiem dorzucajac bialy kolor na zlaczkach i czerwienia po zaworach. Mongol cos mowil gdy robilem zdjecia. Olsnilo mnie on nie mowil w niezrozumialym jezyku, on mowil do mnie wierszem. Wierszem awagardowym. I tak rozumiec trzeba to co mowia tubylcy.I tak rozumiec trzeba Mongolie.

Inna strozowka i inne piekno. Rosja, Kiachta, 10 m od granicy barak ktory sluzy za Rosyjski Bank. Przekonujemy stroza by nas przenocowal. Oddal nam swoja strozowke. To nic ze zimno, za to jak pieknie. Sciany i szafki przyozdobione wycietymi z gazet pieknosciami i modelkami z farb do wlosow. Sam posiadam niemala kolekcje opakowan po farbach do wlosow i damskiej bieliznie wiec piekno docenic potrafie. Tu pozwole sobie na prywate i wystosuje apel: Szanowne Panie! Niewyrzucajcie opakowan po farbach do wlosow, bieliznie itp. Przekarzcie mi. Powiem wprost. Zachowlem sie jak bydle skonczone i ukradlem. Ukradlem Angeline J na odwrocie z krzyzowka nie dokonca rozwiazana i rudowlosa modelke z pudelka od farb do wlosow.

Z mrozami se jakos radzimy, tylko super krem na mrozy nam zamarzl. No i jeszcze stale cos gubimy.

-zegarek
-ladowarke do baterii (ukradli nam w pociagu)
-rekawiczki!!!!???!!! (to Jonasz byl taki mocny)
-kawalek mongolskich pieniedzy

Jesli bedziemy konsekwentni to na koniec wycieczki zostaniemy w samych majtkach. (Prawie zgubilismy plecak Jonasza. Spadl z dachu samochodu. Na szczescie kierowca sie zorientowal.)

Jutro ruszamy pokrecic sie troche po... No wlasnie Jonasz chce w kierunku wschodnim, ja na zachod. A potem juz szybko na poludnie do Chin troche sie ogrzac.

Pytanko. Ze trzy osoby sa na hospitality zalogowane. Zapytajcie sie kogos o nocleg w X'ian i Chehgdu w Chinach i Hanoii w Wietnamie.

Jonasz i Romek z misiami

16 lutego 2010

Ulan Bator 16.02.10

Zostalismy jeszcze dwa dni. Wczoraj prawie wszystko pozamykane, dzis troche lepiej. Tylko pare sklepow spozywczych czynnych i pare knajp. A nawet w tych otwartych to najczesciej sa zamkniete imprezy. Bogate rodziny mongolskie wynajmuja je na swiateczne spotkania rodzinne. Wypacykowani, uczesani i usmiechnieci witaja sie i siadaja do stolow z mongolskimi przysmakami. Np. taki Irish Pub chrom, lustra, skorzane kanapy i stol zastawiony swiatecznym ciasto-chlebem (musi byc koniecznie w wieze jeden na drugim), gory cukierkow, miesiwo i kelnerka nalewa do miseczek slona herbate z mlekiem(koniecznie musi smierdziec baranina). Domu nie maja?

Wsrod nielicznych otwartych miejsc trafilismy do piekarnio-kawiarni. Za lada stala... starsza Niemka?! Tosmy se napomstowali na na mongolskie przysmaki. Pani piekarzowa doskonale nas rozumiala(my nie zrozmielismy jak moze tu zyc trzynascie lat) i wywalala jezyk z okrzykiem: "Bleeee". Nabylismy chleb a pani obdarowala nas paczkami. Prawdziwymi, pysznymi paczkami. I tak po Nowym Roku przyszedl Tlusty Czwartek. Chleb -niewiarygodne- pyszny. W azjatyckich metropoliach mozna spotkac cukiernie i piekarnie nasladujace europejskie, ale wyroby w nich sa takie jakby je pomalowali farbkami plakatowymi. A tu pyszne pieczywo i paczki. Mongolowie mowia ze glupiec ocenia narod po jego kuchni. Jonasz zastanawia sie co na ten temat sadza francuzi. Komu malo noworocznego swietowania ten moze znalesc knajpe wystrojona walentynkowo. Zajrzelismy do jednej takiej calej w rozowych tasiemkach i balonikach z napisem... KILL ME, czy cos takiego, jesli dobrze pamietam. Jonasz krzyczal ze sie nie zgadza zebysmy tam zostali, ze sie zakocham, i bede tam siedzial i wydam wszystkie pieniadze. A on chce pizze. Zobaczycie jeszcze ktos bedzie chcial ze mna no te .. baloniki i serduszka. Jeszcze bedzie przepieknie.

Widac ze Waletynki tu sa popularne. Pewien Mongol gdy uwiecznilismy go na zdjeciu, obdarowal nas pocalunkami. Wrazenie niesamowite zwlaszcza ze wczesniej starannie sie przygotowal. Niegolil sie,przez pare dni, wybil sobie zeba i sporzyl wiele doskonalej wodki mongolskiej. Niech zyje internacjonalistyczny Walenty. Niech zyja baloniki. Niech zyja serduszka. Niech zyja! Niech zyja zyja nam!

Na ulicach widac doskonale tubylcza mode. Wiadomo mlodzi niepotrafia sie jeszcze ubrac i ubrani sa jakby ze Szczecina przyjechali. Za to starsi...! Deel. Deel jest tu w modzie. Dlugi plaszcz zapinany na boku. Podobny nosza kobiety jak i mezczyzni. Tylko faceci spinaja sie pasem (wiadomo, facet zawsze musi byc troche spiety), a babeczki nie(spiete nie sa , ale sa zapiete, choc wydaje mi sie ze lepiej by bylo gdyby byly rozpiete, no chociaz troche). Deele sa najrozniejszych kolorow i wzorow. Mniej zamozni maja jednokolorowe ze sladami dlugoletniego noszenia. Wiekszosc jednak w tych dniach nosi je kolorowe, nowiusienkie z bogatymi zapieciami. Wysiadaja ze swych blyszczacych, wielkich terenowych aut i w futrzanych czapach roznego kroju, ida na swiateczny spacer po stolicy.

Nowy Rok mongolski czyli Bialy Miesiac oznacza rowniez nadejscie ocieplenia i odwilzy. Cos w tym jest, bo nam z nosa kapie. Za dnia slonce swieci i jest ok, nie czuc tych dwudziestu paru stopni. Noca jest zimno. Ale lazimy na slizgawke. Obok naszej jurty przeplywa rzeczka sciek, sluzaca za wysypisko smieci. Jonasz pomimo mrozu nie chce wylazic stamtad. Jeszcze raz. Prosze. Jeszcze raz. A w balonikach to nie chcial posiedziec.

Mamy nadzieje ze jutro bedzie otwarty wielki targ, potargujemy sie troszke i dalej ruszamy na wschod.

Moze ktos by chcial nabyc mongolska gre- trzy baranie kosci. Tu wszystko jest z barana.

A Pan, Panie Marku nie potrzebuje papieru taletowego. Jeszcze od pazdziernika uzywa Pan tego rosyjskiego? Wiadomo rosyjski! Ale niech Pan nie przesadza nawet jak na rosyjski to minelo pare miesiecy.

Jonasz i Romek z misiami i buziaki od wczorajszego Mongola

18 lutego 2010

"- Cóż, że pięknie, gdy obco - kiedyś tu będzie Rumunia Obmywana przez fale morza, co stanie się Czarne. Barbarzyńcy w kożuchach zmienią się w naród ambitny, Pod Kolumną Trajana zajmując się drobnym handlem."
J. Kaczmarski"Starosc Owidiusza"

Nie wyjechalismy. Dopadla mnie jakas goraczka i postanowilismy sie podkurowac. W ramach rekonwalescencji udalismy sie do domu towarowego Sunday Plaza. Stragany, siedem pieter straganow. Plaza stragan. Ladnie i nowoczesnie. Kupujacym i sprzedajacym umila czas muzyka plynaca z ekranow. "Tato! Ale smieszne zobacz! Jaka smieszna muzyke i teledyski maja tu w Mongolii." Na ekranie przystojniacy: blondyn z brunetem udzielali sie artystycznie. "To nie potomkowie Dzingis Hana synu. Sa raczej ptomkami Owidjusza, Szekspira, Gethego I tak w goraczce siedzac na laweczce na wprost ekranu, popijajac herbatke z termosu, Jonasz caly czas sie smiejac, obejrzelismy cala tworczosc zespolu Modern Talking i spedzilismy milo dzien. "...kiedys tu bedzie Rumunia".

Muzykoterapia podzialala, czuje sie znacznie lepiej, ruszamy na wschod jak sie da najdalej, a potem w cieplejsze krainy do Chin.

Dostalismy pierwsza wplate od Krzysztofa Zurawskiego. Bajer la - dziekujemy.

Jonasz i Romek z misiami

20 lutego 2010

Czojbalsan 20.02.10

"Tam nic nie ma". - powiedzail Mongol gdy uslyszal ze chcemy jechac do Onderhan.

O! to fajnie! Jedziemy.- zdecydowalismy.

W Onderhah zawiedlismy sie, cos tam bylo. Droga na wschod. Do Czojbalsan. Ostatnie miasteczko na wschodzie Mongolii, stolica ajmaku Dornod. Dalej nic niema.

Wrzucilismy na siebie plecaki i ruszylisy na wschod. Asfaltu juz niestarczylo. Trzymajcie sie slupow elektrycznych- wskazal droge tubylec. Na szczescie samochody wyjezdzily ladny trakt, a wiatr wydmuchal reszte (czasami do golej ziemi). Jakis bus w koncu nas zabral. Mongolska babcia zadoptowala Jonasza i zaczela mu na dziendobry nacierac zmarzniete rece i obdarowala nas wielkimi landrynami. Reszta zalogi probowala poic nas wodka. Czohon czohon znaczy ciut ciut, wyjasnilem goscinnym Mongolom. I wyjasnilem ze Jonasz bardzo by chetnie, ale na lekcji wychowawczej mial pogadanke o szkodliwym wplywie alkoholu na ...yyy, na wszystko i od tamtego czasu niepije. Podskakujac sobie i scierajac mroz z szyb patrzylismy na sniezne krajobrazy z przepiekna faktura wykonana przez wiatrzysko. Wyszukiwalismy na stepie jurt, lecz niestety zima nigdzie niewidzielismy wolnostojacych, tylko na terenie osad. Rowniez stad koni, koz, owiec i krow jest o tej porze niewiele. Pojawiaja sie z rzadka, a krowy miewaja ocieplenie w postaci koca obwiazanego sznurami wokol brzucha. Koniki w zimowym okryciu - puszystym futerku grzebia kopytkami w sniegu szykajac czegos do zjedzenia. I tylko wielblody niczym sie nieprzejmuja. Ze snieg, ze zimno, ze jeden z garbow mu sie przekrzywil, ze cale jego futro zkoltunione i zwisaja z niego strzepki welny. Kompletne friki. Luzik.

Noca trzeba bylo zaliczyc samochod w zaspie. Odkopywanie lopatami, rekoma, pchanie, narady i pokrzykiwania. Krzatanina w swietle samochodowych reflektorow i para wydobywajaca sie z ust. Jak na planie reportazu dla podrozniczego magazynu.

Noca dotarlismy do Czojbalsan. Kierowca zaproponowal spanie w maszynie. Ok. Zaproponowoal rowniez wyciagniety z pod fotela kawal barana. Nie ok. "Paczemu?" Patrzyl na mnie i powtarzal: "Paczemu?" W jego oczach lzy,bol, strach, smutek, niezrozumienie. Ile ludzki wzrok jest wstanie pomiescic. Nie moglem wytrzymac tego spojrzenia. Nakrylem leb spiworem i krzyknolem zpod niego:"dobranoc".

Tuz przed switem pobudka. Szofer do roboty. My do zwiedzania konca Mongolli.

Wschodzace slonce delikatnie zloci blokowisko czteropietrowych posowieckich domow. Po chrupiacym sniegu idziemy przez place zabaw, posrod porzuconych baranich kosci i konskich kup, szukajac 'kafe internet". Jeden zaspany Mongol prowadzi nas na jeden koniec blokowiska, by zachwile inny wskazal drugi koniec blokowiska jako miejsce w ktorym ma byc upragnione "kafe". Przelecielismy tak pare razy po tym blokowisku i w ten sposob poznalismy Czojbalsan. Wschodni kraniec Mongolii.

Zdecydowanie ruszamy ku cieplejszym Chinom, tak upragnonym przez Jonasza. Tylko ktoredy czy pewna, a dluzsza droga "po sladach" do glownej drogi polnoc - poludnie, czy krotsza, ale rzadko uczeszczana. Na mapach zaznaczona biala kreska, glowne czerwone drogi nie maja asfaltu. Ciekawe jak taka boczna.

Podczas letniej wyprawy ktos z was wyslal okolo 20 adresow swoich znajomych z prosba o dolaczenie ich do listy. Niestety teraz dostajemy listy z zapytaniem o co chodzi, ze niechca dostawac itp. W tutejszych kafejkach niejestesmy wstanie zmieniac nic w ustawieniu poczty, pisac wyjasnien. Nie dokladamy zadnych list adresowych, najwyzej jeden adres. Jesli chcecie rozsylac nasze listy do swoich znajomych, mozecie robic to sami.

Jonasz i Romek z misiami

23 lutego 2010

Szajnszad (poludniowa Mongolia) 23.02.10

"Zawtra utram budu maszyny" powiedzial kierowca ktory wywiozl nas za Baruun Urt do drogi na Szajnszad. Noc, step, lekki mroz. Trzeba postawic namiot. W nocnej ciszy slychac z oddali metalowy hurgot, i porykiwania. Po chwili z ciemnosci wylania sie wielblod ciagnacy metalowy dwokolowy wozek na nim siedza kobieta i mezczyzna. Kierowca ktory jeszcze nie odjechal zagaduje wlasciceli wielblodziego pojazdu, i wrzucamy plecaki na wozek. Wielblad ryczy i dostojnie sie kolysze, metalowe kola tarabania, snieg pod nogami skrzypi, a na nas pruszy snieg. Idziemy jak czterej krolowie z wielbladem tylko nie jedna gwiazda nad nami a tysiace, znow tysiace gwiazd... Po pol godzinie marszu po stepie zobaczylismy jurte. Wchodzimy do srodka a w niej mieszka osiem koz, w zagrodzie zajmujacej jednapiata calej jurty. Pan podlacza akumulator i mala zaroweczka oswietla pomieszczenie. Teraz Pani rozpali ogien w malym piecyku i palac wielbladzimi odchodami ugotuje herbate. My wyciagamy slodycze z plecaka, niestety chalwa wyraznie nie smakuje, za to Pan gospodarz zjada cale sezamki, a Pani Gospodyni sprawnie radzi sobie z batonem. Gospodarze a szczegolnie gospodyni to jacys niespelnieni modele caly czas chca by robic im zdjecia i pozuja az do wyczerpania baterii i teraz spokojnie mozemy isc spac. Rano pobudka. Sniadanko, dwojka misi zostaje w jurcie na szawce obok rodzinnych zdjec i obrazkiem z Santa Claus. Troche sie martwimy zeby misie nie zostaly zjedzone przez kozy. Przeciez to Mongoliia i wszystko moze sie wydazyc (pamietac jak trzy lata temu pies zjadl slonia). Gospodarz wystawia przed jurte sloneczny panel ktory bedzie ladowal akumulator, Jonasz zaprzyjaznia sie z wielblademi zostaje caly opluty, kozy ida na spacer, my sie zegnamy i przez step idziemy w kierunku drogi. W koncu znajdujemy szlak. W kazda strone po horyzont pusto. Idziemy, co bedziemy stac. Po jakims czasie po stepie w nasza strone zbliza sie jezdziec na wielbladzie. Starszy facet smieje sie i mowi po rosyjsku. Ja wsiadam na dwugarbusa i zabieram sie na przejazdzke. Z grzbietu wielblada dostrzegam ciezarowke. "Kamaz Kamaz" krzyczy Mongol zatrzymuje Kamaza. Mi troche zal przesiadac sie ze zwierzaka na maszyne (zwlaszcza ze Jonasz se nie pojezdzil), ale jest to pierwszy pojazd od dwoch godzin i rosadek (czasami go mamy) wygrywa. Lokujemy sie do ciasnej kabiny, wlasciciel zwierzaka jest tak przejety w pomaganiu nam ze mam wrazenie ze sam zaraz wsiadzie z wielbladem do kabiny. Kamaz nalezal do grupy skladajacej sie z trzech kamazow, wleczacych sie po stepie, wiecznie sie psujacych. I tak po dwoch dniach drogi (320km) dojechalismy do Szajnszad. Wiosne, czuc juz wiosne. Gdzieniegdzie platy brudnego sniegu, nad stepem lataja ptaki, na horyzoncie pojawiaja sie stada czworonogow typu antylopy. Tylko jak zawieje to robi sie zimno.

Niestety koniec zdjec cyfrowych. Zepsol sie aparat. Na szczescie mamy jeszcze dwie smienki, i trzy czarnobiale filmy i trzy kolorowe. Sluzyly nam do portretowania tubylcow. Mamy je dzieki uprzejmosci Pawla Kuli, a czarno biale filmy od Pawla Kowalskiego.

Piotr Krolewski dokonal wplaty na nasza wycieczke. Dziekujemy. Przyda sie podczas powrotu do domu. Kasy mamy okolo 190 $ ale na razie specjalnie nie wydajemy. Np. dzis przenocowalismy w najtanszym hoteliku w Szajszad. Jedno lozko w czterosobowym pokoju 4500 turgikow (3$). Oczywiscie wzielismy tylko jedno lozko, i go nie zlamalismy, bo juz wczesniej bylo zlamane. Oczywiscie w hotelu prysznicow nie ma.

Jonasz zamknal sie w toalecie i wykapal sie w misce. Tworzac przy tym gigantyczna kolejke. Ja takiego szczescia nie mialem. Bo w toalecie zakwitlo zycie towarzyskie i Mongolowie przychodzili tam pogadac, zapalic, dobrze ze nie znaja zwyczaju picia kawy. Probowalem sie wstrzelic w moment kiedy nikogo nie bedzie i jak Jonasz sie zamknac. Walczylem do drugiej i sie poddalem, a rano wody nie bylo.

Klikam tego mejla i ruszamy dalej, do granicy zostalo 220 km i brak drogi. Jesli nie znajdziemy internetu tonastepny list z X'ian.

Jonasz (czystsza polowa naszego teamu) i Romek (brudniejsza) z misiami

24 lutego 2010

Zamen Ud (poludniowa Mongolia, przy granicy z Chinami) 24.02.10

Stoimy na stepie w strone granicy (zostalo jakies 240km). Stoimy sobie. Stoimy. Wiatr hula. My stoimy. Nic nie jedzie. My dalej stoimy. Ciemno sie robi, my stoimy. Ktos podchodzi i mowi ze kupi nam bilet na pociag do granicy. Jedziemy. Jeszcze nie bylismy w mongolskim pociagu. Te 240 km jechal 6 godzin, nie szkodzi przynajmniej se pospalismy. I ruszamy w Kitaj.

Przed wyjazdem wiele dostalismy rad i uwag na temat naszej wycieczki. Jedna z bardziej ciekawych uwag byla: W MONGOLI NIE MA ZARTOW!!! Pamietajac te slowa uwaznie sie rozgladalismy, a nawet wypytywalismy tubylcow o te zarty. Nic takiego nie zauwazylismy, nikt niewiedzial o co chodzi. Moze wyginely, moze to "byly mamuty". Rozgladalismy sie uwaznie, zwlaszcza Jonasz ktory ciagle narzekal: "Mialo nic nie byc, a tu step, horyzont, platy sniegu, piasek, raz na pare godzin jurta, czasami kepy jakis zeschnietych zeszlorocznych traw lub krzakow, troche koz, troche owiec, i konie sie zdarzaja.I to jest to: NIC? Oszukanstwo! A mialo nic nie byc!" Niestety rzeczywiscie zartow w Mongolii nie bylo. A moze ich po prostu nie znalezlismy. Tylko jak one wygladaja? Moze trzeba je nastepnym przywiezc i wypuscic na stepie. Tylko jak sie skrzyzuja z wielbladem to beda garbate zarty. A z koniem? Slyszalem o konskich zalotach, ale o zartach. W kazdym razie chetnie przyjzymy sie jeszcze tym zartom o Mongolii. Zwlaszcza ze spodobalo nam sie mongolskie przyslowie:

LEPSZY GLUPIEC W DRODZE, NIZ MEDRZEC W DOMU.
a co z dwoma glupkami? Od czego sa lepsi? [*]

Kolejna wplata od Wandy Kasperskiej. Bajer la. Jak mawiaja w zwyczaju mowic Mongolowie.

Jonasz i Romek z misiami

[*] mój przypis: jak na zawołanie do sytuacji pasuje film w reżyserii Piotra Dumały "Las" o dwóch ludziach ojcu i synu (magach - jak ich nazwał krytyk - mistrzu i nowicjuszu, zagubionych w lesie) wędrujących przez życie - nowość...

26 lutego 2010

Baotou (Mongolia wewnetrzna) 26.02.10

pierwsza noc w Chinach i ostatnia zimowa. Wialo tak ze godzine rozbijalismy namiot na stepie. Co chwile trzeba bylo rozgrzewac rece. W nocy w namiocie zamarzla woda. Nastepna noc 350 km na poludnie spalismy na ulicy (zaden tani hotelik nie przyjmuje cudzoziemcow) w samych spiworach. Cieplutko. Wiosna. Cos milego. Nikt nie nosi czapek, rekawiczek. Jonasz chce juz wyrzucac kurtki.

Musimy przebic sie przez miasto i mamy tylko okolo 800 km do Xi'an. Marta z Karolina przeslaly mapki Xi'an. Adam ze Szczecina ktory mieszka w Chinach niezly, chinski slowniczek. No i wreszcie napisaliscie duzo listow. Nawet Wojtek Bigos cos napisal, co mozna uznac za cud bo on tylko chodzi na boks. Ciekawe jak w tych swoich rekawicach stukal w klawiatore(moze ktos go tam stuknol w glowe i mu sie poprzestawialo). Za wszystko dziekujemy.

Jonasz i Romek

1 marca 2010

Niewiem jak to dojdzie bo co chwila problem z kompem zawiesza sie itp

Xi"an 01.03.2100

Strzelaja. Trafilismy pod jakis kosmiczny ostrzal. Chinczycy walcza z marsjanami. Wszedzie czerwone ufo. Wielkosc dyni, czasami mniejsze, czasami wieksze. Podwieszaja sie te kosmiczne czerwone pojazdy pod dachy, wejscia, drzewa, latarnie. Wszedzie ich pelno.Widzialem ze najlepiej radza sobie dzieci. Kilkoro z nich udalo sie zlapac takie ufo i nosily je na dlugich patykach. Jonasz mowi ze to lampiony. Ale adwent juz byl dawno. Marsjanie chca zalac wszystko na czerwono, Chinczycy wala do nich jakas przerazliwie glosna kanonada. Huk niesamowity, zwlaszcza wieczorem. Skutki walk sa oplakane obywatele chinscy wylegli na ulice w liczbie przerazajacej i musieli dostac pomieszania rozumu, bo kreca sie bez sensu i zapalaja najrozniejsze kolorowe swiatelka, wszystko miga.

I tak kolejny Nowy Rok mamy za soba. Rok Tygrysa. Na stopie mamy ten sam problem co ostatnio. Zostajemy obdarowywani jedzeniem zwlaszcza parowkami i pieczywem. Szczegolnie male buleczki majace przypominac europejskie pieczywo przypomina w smaku mydlo. Ludek Chinski niby taki mily, niby sie usmiecha, a tu myk i biegnie zaraz do sklepu i przynosi zaraz pake takich chlebkow. Na szczescie troche mnie lubia i wreczaja to Jonaszow. Proboje je mi wcisnac, ale mowie ze to on je dostal i nie bede mu zabieral. Jonasz planuje pojsc w Czengdu do zoo i "zorganizowac stamtad tabliczke: Prosimy nie dokarmiac zwierzat.

Xi'an slynie ze znajdujacej sie niedaleko armii terakotowej. Odpuscilismy sobie ta atrakcje. Cesarz ktory to cudo kazal postawic, kazal rowniez wymordowac wszystkich robotnikow. Zawsze i wszedzie znajdowali sie szalency, nie chce nam sie podziwiac ich dziel. Za to w samym miescie ciekawostka sa olbrzymie mury otaczajace stare miasto i meczet ktory wyglada jak chinska pagoda. Chinczycy nawet podrabia islam.

Wyjezdzajac z Baotou zdesperowani poszlismy sobie do zwyklej chinskiej lazni. Umyc sie. Troche trzeba bylo uwazac zeby sie nie pobrudzic. Siedzimy se golusency pod prysznicem i sie szorujemy. Szoruja sie chinczycy. Szoruja, trapia, scieraja i nacieraja. Jeden z nich przyglada sie nam uwaznie i gdy nikt niewidzi robi znak krzyza i mowi: "AMEN". Znaczy pieknie sie umylismy. W starozytnym Rzymie chrzescijanie chowali sie w katakumbach, nowoczesnych Chinach w lazniach i dla lepszego maskowania sa golusiency jak swieci tureccy.

Teraz ruszamy do Czengdu, a potem letnia trasa Wietna, Kambodza, Bankok i tam szukamy taniego lotu, pewnie do Londynu. Jesli ktos ma ochote i mozliwosc dorzucic sie do biletu, to serdecznie dziekujemy.
[numer konta to: 78103000190109851726780017, właściciel Agnieszka Kasperska - moje przypomnienie, KJK]

Szukamy rowniez noclegu w Londynie, na jedna noc.
[pisz do: male misie - moja inicjatywa, KJK]

Jonasz i Romek

2 marca 2010

Dotarlismy do Chengdu.

Pohulamy tutaj dzien dwa i w strone granicy jedziemy. Najgorzej wyrwac sie z duzych miast. A jeszcze Kunming przed nami ktorego chyba nie ominiemy.
Znalezlismy tani sympatyczny hotelik. Jonasz siedzi na lozku zjada cukierki i w kolko powtarza: "Fajnie jest w tym Chengdu. jutro postaramy sie naskrobac cos wiecej.

5 marca 2010

jestesmy do jutra w Chengdu.

Ciezko cos nam idzie pisanie. Zmeczenie(oswietlenie takie przy kompie ze po chwili oczy bola) i kolejki do kompa.

I depresja nas dopadla. Postanowilismy raz zaliczyc i takie sa tego efekty. Zaliczyc obowiazkowy punkt na mapie turysycznych atrakcji. Padlo na pande, ktora jest symbolem tego miasta. I pojechalismy do zoo. Zlote malpy ktore pochodza z Syczuanu i sa na wyginieciu, wygladaly jeszcze ok. Wybieg calkiem znosny i nawet sie jakos prezentowaly. Z pandami juz bylo troche gorzej. W betonowych wielkich pomieszczeniach, za brudnymi szybami. Lezaly sobie na bambusowych galeziach i zrecznie obdzieraly je z lisci i wcinaly. Tak bez konca. Futerka mialy przybrudzone i jak na wielkie halo jakie sie tu robi wokol pandy tak chronionej, to raczej wolalbym nie byc tak chroniony. Male rude pandy wygladaly nieco lepiej. Za to reszta zwierzat. to jakis koszmar. W betonowych malych klatkach, wielkie zwierzaki (tygrysy, dziki) na golej ziemi. Wylysiale, schorowane i Chinczycy walacy w szyby. Co wybitniejsi walili w te szyby owocami, ktorych i tak nie mogli im podac przez grube, zasmarowane szyby.

Koszmar, dowleklismy sie do hoteliku i przesiedzielismy reszte dnia. Juz nigdy wiecej nie bede zaliczal. Za duzy potem kac.

Idziemy rysowac, bo zostalo nam jakies 30 dolcowi rano jutro droga do Wietnamu. Powinnismy ja przejechac w 3-4 dni. Byle jakos ominac Kunming.

6 marca 2010

Porysowalismy se. W pierwszym miejscu momentalnie zrobil sie tlumek ciekawskich Chinczykow. W drugim momencie pojawilo sie czterech policajow w kamizelkach kulodpornych(az czterech na nas dwoch) i skonczylo sie rysowanie. Glod spowodowal ze jeszcze raz zaryzykowalismy i udal sie wpadlo jakies 280 yuani(okolo40 $). Wlasciwie to myslelismy juz nierysowac, wydawalo sie ze ta formula sie wyczerpala, a tu niespodzianka. Ludziom sie to jeszcze podoba, pewnie najbardziej ze jestesmy z Europy i w pewien sposob prosimy ich o pomoc. Ale tez Jonasz mial dobry dzien i naprawde fajne rysunki zrobil.

Pare dni temu wybralismy sie do parku. A w parku tlum w wiekszosci damski, maszeruje, wymachuje konczynami, gimnastykuje sie. A wszystko to przed big bendem staruszkow. Starsi panowie ostro dmuchaja w traby, puzony, saksofony. Jeden wali w perkusje, jeden nieustannie trzymajac papierosa noszalancko obsluguje klawisze. Marsze tych panow porwaly tlumek pan, do szalonego wysilku. To nic ze szybko, to nic ze czasami nie nadazaja, ale to graja nasze chlopaki. Wpatrzone w muzykow jakby na wojne maszerowaly. Widzac jak to dziala na kobiety, postanowilem zostac pierwsza traba mego miasta, a jak sie postaram to kto wie? Romek kosmiczna traba!!! I ta armia kobiet maszerujacych dla mnie.

Wczoraj w hostelu byl dzien pierozkow. Jonasz tak lepil ze sie lepil, a potem caly czas przezywal ze jeden Koreanczyk zjadl juz dwa talerze pierozkow i ciagle mu malo. Kolo mnie siedziala trojka Skandynawow. Nareszcie ktos tu nie opowiadal gdzie byl i gdzie jedzie. On w welnianym swetrze jak z Zakopca, jedna z nich duza, z racji swej postury wydawala sie kierowniczka grupy, druga ona, drobna jeszcze bardziej zagubiona. Choc cala trojka sprawiala wrazenie ze znalazla sie tu przez przypadek. Ona czasami niesmialo podnosi wzrok i jakby cos chciala powiedziec. Caly smutek podbiegunowych krain przywiezli ze soba. Siedza i cicho wypowiadaja kwestie z filmow Bergmana. Tylko lektor nie czyta, nawet nie ma napisow. Ona ma takie male rozowe trampki.

Wychodzimy na droge. Do Wietnamu jeszcze kawalek, wiec pewnie za 3 dni sie odezwiemy.

j i r z misiami

11 marca 2010

Za nami juz Chiny. Szkoda. W Syczuanie piekna wiosna. I gory z tarasowymi poletkami zielono zoltymi od rosnacej roslinnosci.

Przejezdzamy pare kilometrow kreta droga i mamy wioski pelne kwitnacych na rozowo i bialo drzew. I wszedzie mandarynki na drzewach i w koszach przydroznych sprzedawcow. Wszyscy nas czestuja. Rewelacja.

Na odcinku okolo 100 kilometrow w wioskach domy pomalowane w kolorowe wzory a ich mieszkancy paraduja w dziwnych nakryciach glowy. Najczesciej sa to czarne prostokatne nalesniki, czasami bywaja powyginane. To jedna z wielu mniejszosci zamieszkujaca Chiny. Szkoda ze nie mozemy sie zatrzymac, czas nas niemilosiernie goni. W Yunanie bylo o dziwo troche chlodniej i trudniej nam sie dogadywac. Jakby nie rozumieli tu naszego chinskiego. Choc zdarzylo mi sie pare razy powiedziec jakis zwrot i bylem od razu rozumiany. Zrobilismy w chinskim taki postep ze miedzy soba rozmawiamy tylko w tym jezyku.

Granica, rzeka, most, pare chwil wypisywania papierkow i dwie pieczatki w paszporcie i juz jestesmy... w Wietnamie. Wszystko inne, inny zywiol. To do czego sie przyzwyczailismy przez ostatnie dni do niczego sie nie przydaje, no moze tylko poza umiejetnoscia jedzenia paleczkami. Jonasz wchodzi do sklepu i mowi do sprzedawcow po chinsku, a ci patrza na niego jakby mowil po chinsku.

Zmeczeni podroza zobaczylismy na mapie Wietnamu,na samej polnocy, nazwe Spa czy Sapa. Ale to juz inna historia. Przepraszam, czas nas goni potwornie, Mama sle listy, ze szkola itp, a przed nami jeszcze kawalek drogi. Pewnie w Hanoi, albo w Sajgonie pare slow wiecej skrobniemy.

Otwieramy sklep.

Na targowisku przy granicy z Wietnamem. Pani na kawalku szmaty miala rozlozone plastikowe zabawki. Jonasz (jestem dumny ze ma taki dobry gust) wypatrzyl cos wspanialego. Mala pande grajaca (po nakreceniu plastikowym kluczykiem) na bebenku. Slicznie opdrapana, jedna z lapek kunsztownie nadgryziona przez szczura jedno oko zezowate gdyz czesc farby odpadla. Prawdziwe cudo. A jak przeslicznie malutkimimi lapkami uderza w bebenek. Ile wzruszen dostarcza.

Niestety dobre rzeczy kosztuja. Mysle ze cena wywolawcza 150zl za to dzielo chinskich mistrzow to niewiele. Przebijamy o minimum 10zl. Czekamy na wasze oferty. Dla amatorow czapek niebanalnych, Jonasz cos szykuje.

Jonasz i Romek z misiami z podrozy.

14 marca 2010

Hanoii 14 03 2010

Myslelismy ze w tym Spa, Sapa, czy jak mu tam, wypoczniemy sobie i nas zregeneruja. Ze moze naprawimy sobie nogi, albo nawet sprawimy nowe bo obecne strasznie nas bola i cale sa w bablach (Jonasz ciagle kaze mi je ogladac "O! zobacz jaki wielki.", bo ostatnio sporona tych naszych noga przeszlismy) Takie mielismy sobie wyobrazenia. A tu zostalismy zatakowani i to przez pare plemion jednoczesnie.

Sapa to na samej polnocy Wietnamu polozona miejscowosc slynaca z licznych zamieszkujacych okoliczne gory plemiona, nie wietnamskie. Francuzi urzadzili tu swojego czasu kurorcik, by w nim odpoczac po kolonizacyjnych trudach. Po prostu wietnamski Zakopiec. Czlowiek wybiera sie by pokazac sie na miejscowych Krupuwkach i ma nadzieje ze polansuje sie troche, maszerujac wsrod sklepow z pamiatkami i restauracjami i troszke se popatrzy na widoczki. A tu ledwo postawi stope na ulicy odrazu jest zatakowany przez miejscowe plemiona. Wojownicy, a wlasciwie wojowniczki naleza do czterech plemion (tyle udalo nam sie rozroznic, a dwa nawet znamy z nazwy; Mung i Zan). Jeden lud nosi czarne toczki na glowach, drugi wielkie czerwone szmaty ktore zawiniete wydaja sie czerwonymi plackami ktore placnol im ktos na glowe, nie widac z pod nich wlosow wiec sprawiaja wrazenie jak by byly lyse, inne maja na glowach kraciaste chusty, a inne powpinane wielkie grzebienie i broszki. Roznia sie tez strojem i bizuteriom a nawet wzrostem. Kobiety z jednego byly wszystkie malutkie, nawet jak na wietnamskie standarty, takie azjatyckie pigmejki. Czesc z nich nosi czarne getry do kolan i na gole stopy zakladaja plastikowe klapki. Przypomina mi to lata dziecinstwa kiedy to mozna bylo zobaczyc w Polsce plemie noszace takie spodniczki nad kolano czarne lub granatowe w harmonijke poskladane i do tego buciki "Relaxy". Pomimo roznic w wygladzie wszystkie sa wyjatkowo agresywne. Czatuja na ulicy w grupkach(rzadziej pojedynczo) i jak zobacza kogos z plemienia turystow, otaczaja go i wzoszac okrzyki wyjmuja ze swych koszy przyczepionych do plecow przerozne szmatki, galganki, paciorki, z okrzykiem: "baj baj czip czip baj mister" podsuwaja swe niedobre dobra pod twarz. Szarpia za rece, poklepuja, potrafia isc za napadnietym przez cala miejscowosc. Najbardziej napastliwe sa staruszki, dra sie piskliwie, ciagna za rece a nawet uderzaja. Klasyk powiedzial "kobieta mnie bije", ale przynajmniej to nie byla staruszka.

Wojowniczki to jakies poganki, bo ucieklismy przed nimi do kosciola (w Wietnamie jest niemala mniejszosc katolicka) a one czekaly na nas przed wejsciem Nam udalo sie wyjsc z drugiej strony, one pewnie stoja tam do dzis, dziwiac sie ile mozna sie modlic. Innym razem schowalismy sie do oszklonej budki z bankomatem. Stalismy a one przez szybe prezentowaly swoje towary. Po dluzej chwili zrobila sie kolejka do jedynego w miasteczku bakomatu. Wiec wzoszac okrzyk: "AVANTI POPOLO" przebililismy sie i biegiem przed siebie gonieni jeszcze dlugo przez calkiem sprawne staruszki.

Chcac niechcac czasami ogladalismy dobra ktorymi chcialy nas omamic bojowe przedstawicielki miejscowych plemion. Czapeczki, kilimy i stroje ludowe. Moze by mozna by sobie cos kupic, lecz wszystko ma jeden rekaw krotszy, jakies plamy i wszystko pachnie dymem. Jak sie okazalo w przerwie pomiedzy gnebieniem turystycznego plemiona, kucaja gdzie popadnie wyciagaja z swych koszy nici i igly i szyja. Odrabialem lekcje na kolanie, ale zeby szyc na kolani? No i puzniej sa efekty. Jakby im bylo tego malo, czesto rozpalaja male ogniska przy ktorych szyja (pewnie chodzi oto zeby bylo uszyte na goraco) a scinki wrzucaja do ognia. Uliczna wedzarnia ciuchow. Przyczym rece owych wojowniczek niezalaznie od plemienia sa cale w sadzy. Kucajac tak obnazaja przy tym swoje kolana i wedrujac przez Sapa mamy cala galerie kolan w roznym wieku i ksztalcie, ale wszystkie uwedzone. Na co tez musimy sie napatrzec w tej podrozy.

Mezczyzni z mniejszosci z koleji sa w mniejszosci, widac ich co prawda. Ale gdzies przemykaja bokiem. Mali, chudzi, rowniez na plecach nosza slomiane kosze w czarnych fatalaszkach luznych i przykrotkich spodniach i czarnych piuskach wygladaja jak weglarze ktorzy za pare groszy ciezko haruja.

To my za takie spa czy czy jak mu tam dziekujemu. Niech se Panie Szanowne tam chodza jesli to lubia, my zmykamy dalej.

Postanowilismy zobaczyc wietnamskie koleje i 300 km jakie dzieli Lao Caj od Hanoji przejechac pociagiem. Czasu nam zostalo sporo do odjazdu wiec skracajac oczekiwania trafilismy na targ. Zadnych plemion, zadnych turystow, za to gory przeroznych warzyw o nieznanych nazwach i przeznaczeniu, kolorowo sie mieniacych. Usiedlismy obok starszej wietnamki ktora w wielkim woku smazyla racuchy z bananami. Za grosiki i do tego pyszne i do tego zawiniete w kartki ze szkolnego podrecznika. Jak pisalem latem, sprzedawcy zarcia na ulicach maja pozyteczny zwyczaj zawijania swych produktow w kartki z ksiazek. Jedzac mozna rozwiazac zadanie z matmy lub angielskiego. Jonasz tyle zjadl plackow ze uzbierala sie prawie cala ksiazka do matmy, tylko strasznie zatluszczona. Oblizywal paluchy i z pelnymi ustami: "Babcia Gosia podobne robi, tylko ze z jablkami". Gdyby pociag chcial na nas poczekac, pewnie siedzielibysmy tam jeszcze.

W pociagu hard seat klasa. I jak przystalo na twarde laweczki chyba jakios specjalnie utwardzone. Jonasz wierci sie juz po pol godzinie, a przed nami osiem godzin jazdy i tylko 300km. Co chwile ktos przechodzi, cos sprzedaje, wywraca sie na nas. Na jednej ze stacji wlazi facet z klatka w ktorej trzyma ptaka i mnie tym ptakiem w lep. Po chwili wraca i ptakiem mnie w lep. Za trzecim razem, gdy moja glowa spotkala sie z zklatkowanym ptaszyskiem wlasciciel ptaka zatrzymal sie, zrobil sobie wielkie oczy ktore wbil we mnie by po dluszej chwili wpatrywania sie we mnie wrzasnac na caly wagon: "HELLO!"

W stolicy Wietnamu znalezlismy tani nocleg gdzie dodatkowo za darmo sa rowery. Wiec jezdzimy sobie po miescie Dojechalismy do dumy dzielnych Wietnamczykow, kupy poskrecanej blachy. To B-52, pierwszy podobno zestrzelony w Hanoii. Przy tej amerykanskiej kupie zelastwa, znajdowalo sie sanktuarium. Zdjecia zasluzonych, zakurzone gabloty, wyblakle dyplomy, patriotyczne obrazy. Krecac sie znalezlismy sale kongresowa, w ktorej poprzedniego dnia musiala obradowac jakas egzekutywa, czy odbywalo sie jakies plenum. Na stolach porozrzucane resztki jedzenia, szklanki, talerzyki, butelki. Do spozycia nadawly sie banany i orzeszki ktore sprawnie zebralismy, niestety butelki byly osuszone(widac obrady byly owocne), jedynie w termosie byla dobra herbatka. W ten sposob nie musielismy sie martwic o prowiant. Partia mysli o wszystkich.

Jesli ktos ma ochote wesprzec nas w zakupie biletu, to pomalu zblizamy sie do konca.
Z Bankoku dochodza wiesci o jakis strajkach i demonstracjach na lotnisku. Mamy nadzieje ze to nic dluzszego.

Ostatnim razem licytowaliscie sie o piekna czapke znaleziona na kambodzanskiej ulicy. Niestety zaginela nam po drodze (pewnie w Londynie).

Tym razem dla amatorow szpanerskich ciuchow Jonasz cos przygotowal. Zabral z domu ocieplana czapke z daszkiem, wysmarowal ja w transyberyjskim pociagu, zalal slona herbata w mongolskiej jurcie, pozwolil by oplul ja wielblad, siedzial na niej w ciezarowce w Chinach. Jednym slowem zadbal o nia.

Cena wywolawcza 25zl, przebijamy minimum o 5zl.
Pandy nikt nie chce (nie znacie sie, na pandach i w ogole sie nie znacie) i bardzo dobrze, bo sie do niej przywiazalismy i za zadna kase jej nie sprzedamy.

Jonasz i Romek z ostatnimi misiami z podrozy

Czekamy na wasze listy i piszcie do nas tworzac nowa wiadomosc (nie uzywajcie ikonki odpowiedz)

Nasz numer konta to: 78103000190109851726780017 właściciel Agnieszka Kasperska (mama Jonasza)

15 marca 2010

Jeszcze przed wyjazdem z Hanoii pobieglismy zobaczyc domek w ktorym spoczywa Ho Szy Min. Najwyzsza swietosc Wietnamu. Wujaszek Ho raz do roku jezdzi do Moskwy na rekonwalescencje do kolegi Lenina. Zastanawialismy sie czy jezdzi pociagami czy samolotem, ale doszlismy ze Wietnam to krolestwo skuterow. Wiec wiecznie zywy wujeszek pedzi na skuterze, a broda na wietrze powiewa.

21 marca 2010

Wyjezdzamy z Sajgonu. Dzis powinnismy byc w Kambodzy. Tam dwa dni i Bankok. Jesli uda sie znalesc bilety to lecimy od razu do Londynu. Mamy prosbe do osob ktore pisaly ze cos dorzuca nam do biletu, wazne by wplacily to sprawnie bo za 3-4 dni mozemy juz byc w Bankoku.

Droga z Hanoi byla ciezka i niesamowita. wymaga dluzszego opisu, co zrobimy w wolnej chwili. W Sajgonie bylo troche po szczecinsku, ugoscila nas Renata i Maciej tak jak we wrzesniu i spotkalismy Agnieszke i Lukasza rowniez ze Szczecina.

Do napisania z Kambodzy
Jonasz i Romek

22 marca 2010

no i stalo sie. juz wydawlo nam sie ze za chwile bedziemy w domku, ze juz go widzimy. Za ladnie bylo. Pani w tajlandzkiej ambasadzie ostudzila nasza przedwczesna radosc. Plan byl prosty. Skladamy wniosek rano w ambasadzie i odbieramy ja popoludniu i zaraz jedziemy do Bankoku, no i wiza jest za darmo. Pani z umeczona mina, glosem skrzekliwym jak zaba, lamanym angielskim, przez zepsuty glosnik cos do nas mowila. Po dlugich probach zrozumienia doszlo do nas ze wize dostaniemy za trzy dni, po jeszcze dluszej ze mamy za nia zplacic 35 dolcow za kazda, czyli jak sprawnie obliczylismy razem 70. Zamurowalo nas. Stalismy jak zona Lota nieruchomo, ja z rozdziawiona geba (ciekawe czy malzonka Lota tez tak miala), Jonasz ze lzami w oczach. Po chwili podjelismy jednak walke. Ze do tej pory wiza dwutygodniowa za darmo, ze we wrzesniu dostalismy po czterech godzinach. Mysmy se nawijali, a ona... pisala sobie cos, nie przejmujac sie nami, raz laskawie poinformowala nas ze wszystko jest zmienne na tym swiecie, wiec i zasady przyznawania wizy podlegaja temu prawu, powiedziala to wlasciwie niewerbalnie, wiekszosci uzywajac swej paskudnej miny i odrobine zabio angielskiego tajskiego skrzeku do zepsutego mikrofonu. My pochyleni nad okienkiem z uchem przy glosniczku, probowalismy wylapac jakies slowa, i przeklinalismy los ktory pokierowal maszyna wydajaca numerki do tego okienka, gdyz w okienku obok pan byl bardziej mily i komunikatywny. Po dluzszej chwili Pani napisala na wniosku 30 dolcow czyli razem 60 i powiedziala ze na jutro po poludniu. Zaplakany Jonasz zostal pod ambasada ja pojechalem motocyklowa taksowka wyplacic ostatnia kase z bankomatu.

Wracam a tu Jonasz ucina sobie przyjacielska pogawedke z ryksiarzem, i na moj widok radosnie wykrzykuje ze w Tajlandi strajki i chyba zamieszki. Moze by inaczej wracac? Moze ladem pojechac? Jonasz uwaza ze to nie ma sensu i idziemy zlozyc wniosek. W srodku kolejne osoby kloca sie o wizy, ze powinny byc za darmo itd, szczegolnie jedna Australijka dokucza urzednicy ambasadowej, a ta jeszcze bardziej zacina sie na twarzy i zaraz sie obrazi i zatrzasnie okienko gdyz wlasnie minela jedenasta, a tylko do jedenastej przyjmuja wnioski. Ale laskawie przyjela nasz wniosek.

Jeszcze raz nasza goraca prosba, do osob ktore pisaly ze cos wplaca, zeby tego nie przekladaly, gdyz jak to sie mowi w kambodzanskim krolestwie: AT MIEN LOJ

Niestety niema tu darmowego internetu, wiec trudno cos dluzej pisac. ale moze wieczorem bo jest o czym pisac gdyz jak powtarza co chwile Jonasz: "Ale, tu malowniczo".

Romek i Jonasz

- Uwaga dla ludzi ze slabym sercem lub zlamanym nie radze czytac dalej Tata mial romans! Tata mial romans! Tata mial romans!

Dworzec autobusowy telewizor, laweczki i panie w okienkach. Romans mial z jedna z tych pani, zapamietala go ( bylismy tu latem) pisze kartke z rozkladem autobusow. Wyciaga kartke przez szybke i nagle chwyta taty reke "Love me?" Oczy jej plona itp. Tata zaczal sie wykrecac pytajac sie czy z Sihanuk vilicz jest autobus do Bankoku. Nie, jest tylko z Ponh Penh i tylko 6:45 A.M. Ale mozemy spac u niej.Kolezanka z okienka obok poszturchuje. Pewnie sie domysla ze tata zaspi. W koncu po dlugich rozmawach tata ze to na krotko. Pani zerka na tate podejzliwie ale w koncu uwierzyla. Dala kartke z numerem telefonu, ale ja juz odciagalem tate od okienka wiec tylko powiedzial ze "Wroce najmilsza".
Jonasz z misiami

- Jonasz mysli ze zarobi na bilet powrotny produkujac sensacje do "Faktu" czy innego brukowca. Czlowiek stara sie jak moze. Negocjuje, poswieca sie, stara sie, zeby taniej, zeby do domu wrocic. I co go za to spotyka. O ludzka niewdziecznosci.
romek z misiami

- "Phnom Penh da sie lubic, tutaj serce mozna stracic, tutaj serce mozna zgubic."
Jonasz z misiami

Jonasz wraca sam!
ja zostaje z pania z dworcowego okienka
romek

PS i misie moga poswiadczyc ze ja tylko negocjowalem

TEŻ DZIŚ

Wreszcie sie zaczeliscie odzywac. Juz myslelismy ze ze cos sie wam stalo. Od trzech tygodni poza Mama i niezmordowana Babcia Gosia nikt sie nieodzywal. A bez waszego odzewu trudno sie nam podrozuje. Wystarczy ze pojawi sie dziewczyna i juz mamy listy od Was. Gdybym wiedzial, to bysmy w kazdym kraju zapoznawali sie z przedstawicielkami odwiedzanych narodow. W Sapa weszlismy do malej knajpki cos zjesc. W karcie szybko odnalezlismy najtansze fryty i jeszcze szybciej je zjedlismy. Gdy zaplacilem za nie, odwracam sie i widze Jonasza. Jonasz stoji przy drzwiach i placze, i sie smieje, i sie wije. Co jest? przygladam sie, a przy drzwiach jest metalowe kolo na klodke, a w metalowym kole, jonaszowy palec. I w zadna strone ten palec. Gdy z Pania kelnerka ten palec, w tym kolku zobaczylismy zaczelismy sie smiac, a Jonasz krzyczec zebysmy sie nie smiali tylko cos zrobili. Poszedlem po noz, lecz Pani stanela w obronie Jonaszka Paluszka i zaczela go plewac woda i namydlac i glaskac i dmuchac. Z takim wdziekiem to robila ze gdy wreszcie uwalnila Jonasza, zapragnalem tez byc ratowany. Gdy Jonasz zajety byl podziekowaniami za uratowanie swego wskazujacego, postanowilem rowniez sie wcisnac chocby po sam lokiec. O losie! zaden moj paluch nawet ten najmnieszy, nawet ten u stopy nie wchodzil do dziury. Ratunku! Czy ktos mnie uratuje!

Ktos wplacil, jeszcze nie wiemy kto, ale wiemy ze wplacil. AGUN czyli dziekujemy.

W sklepie z plytami:
KIESLOWSKI box rozne filmy (trylogia, Dekalog, Podwojne zycie miedzy innymi) Z CHINSKIMI NAPISAMI!!! i angielskimi oprocz tego POLANSKI i Kurosawa, Wenders, Bertoluci i ten od La strady (podpowiada Jonasz) po kilka filmow w boxie napisy angielskie i chinskie. wyglada na legalne, tloczone w chinach.

Jesli ktos chce wesprzec nasz powrot to propozycja 120-170 za box. Jesli ktos chce nabyc to trzeba do naszej (kambodzanskiej) 11 jutro rano skrobnac mejla (chyba jest 5 godzin roznicy zima, ale nie jestem pewien)

24 marca 2010

JONASZ WEPCHAL SIE DO KOMPUTERA

Kurde felek! zbladzilismy. Trafilismy do jakegos kurortu typu Miedzyzdroje. Wyglada to tak w centrum pare sklepow i barow i ciagnace sie kurne chaty mieszkancow poza miejskiej Kambodzy, benzyna w butelkach po coca-coli (szkodzi zdrowiu)

Ale nad morzem zyc nie umierac swiatelka, lampki balonik na druciku, krewetki Barbi Q. My ubzduralismy sobie ze bedziemy spac nad morzem. Bzdura. nad calej plazy w nocy nie ma miejsca przyplyw dochodzi az do stolikow, a te z koleji ciagna sie az po horyzont. Przy stolikach siedza turysci i pija, pija, pija. Co pija: vodke beer i koktajle. I tak po horyzont

Znalezlismy hotel. W hotelu jest sklep (drogi, nie kupujemy) obsluga, kuchna i BBQ (nic nowego). Idziemy na plaze dojscie do plazy jest brudne, ale plaza jest. Po pokreceniu sie po plazy jak cma wokol zarowki. Ze zmeczeniem doczlapalismy sie do hotelu. Tata poszedl sie umyc, a ja wlaczam TV Klikajac pilotem raz po raz znalazlem Kresekownik.

Rano plaza morza spiew ptakow szum. Lezymy na lezekach. Co chwile podchodzi sprzedawca sun glass, Massage i ice craem. I nurtujemy strony slownika szukajac tych slow. W koncu nam odpuscili, ale nie bez walki. Rany sa straszne jedna z masazystka i manikurzystka prezetuje swe uslugi i depiluje tatcie kolano. Uciekamy do morza odpuscili. Poszedle do WC, a tam napis "sorry only piss" Tata uwaza ze ten napis musieli zrobic hippisi "piss and love". Na starosc zniklo love. Taki tata to autorytet. Morze jest czyste i se w nim plywamy lub lezymy deska.

W tej miejscowosci jest jeden port najwiekszy w kambozy plywaja w niem Ferry i boat and shrimps. Przepraszam za obce slowa ale mam misje edukacyjna.
--------------
Szepcze jakies grzecznosci niesmialo w niezrozumialym jezyku angielskim, stawia kawe na stoliku i znika w ciemnym pomieszczeniu sluzacemu za kuchnie. Ma chyba dwadziescia lat. Goraca slodka kawa. Jakos dziwnie, szybko wypijam, nie zeby byla niedobra, nie przeszkadza obszczerbiona szklanka (przeciez tu w Azji to nikomu nie przeszkadza). Zaspani turysci schodza sie na sniadanie. Najlepsze miejsca to stoliki przy balustradzie, z hotelowego dachu mozna obserwowac ulice. Swietnie widac czekajacych na klientow riksiarzy. Wesolo im, zartuja, glosno rozmawiaja, choc przed nimi caly dzien jazdy w upale, halasie, w korkach. Najmlodszy kolo trzydziestki nie pamieta. Reszta starsi. Duzo starsi. Jak im sie udalo? Kto zdecydowal? O czym ja mysle? Co za chore pytania?

stolica ladne miasto restauracje piekny krolewski palac kolorowe szyldy nowe domy to nieprawda trzeba drapac trzeba to zdrapac to ktos rozkleja to papierowe dekoracje podspodem? Co jest pod tym? po czym chodzimy czym oddychamy

Za 2 dolary zawioze cie na Killing Feelds, potem jak masz piatke to mozesz postrzelac z AK-47, pospiesz sie jutro rano odjezdza autobus na plaze, Lonly Planet 2004 polecalo to miejsce. Moze ma dwadziescia lat. Trzydziesci lat temu wojska wietnamskie jada ulicami Phnom Penh ktore porastaja krzaki, psy rozciagaja roskladajace sie ludzkie ciala. Najmlodszy kolo trzydziestki, mial... jak to sie nazywa? Szczescie?

Kawa szybko wypita, Jonasz sie obudzil; "Pamietasz to swiatynie gdzie malpy byly, pojedzmy tam!" Sprzedawcy ptakow. "Jestes buddysta, nie? Nie szkodzi. To taki ladny zwyczaj. Kup i wypusc go" "Tato! Malpy sie rozmnazaja!" Zmrok bardzo szybko zapada. Wypuszczone ptaki wracaja do klatki. Staruszka wrzuca ofiare do rzeki, nie chce plynac, to nic, mali goli chlopcy wskocza do rzeki i popchna dary w glowny nurt. Pobozna struszka zadowolona, mali plywacy sie ciesza, modly beda przyjete, w rekach chlopcow banknot. Turysta dziwolag siedzi na lawce i czyta: "Smutek tropikow". Znowu: "Malpy sie rozmnazaja". Ciemno juz. Cienie przechodniow. Tylko skad te cienie. Znow nie pala sie latarnie. Trudno sie dziwic Kambodza ma PKB...

Do naszego biletu powrotnego dorzucili sie:
Krzysztof Kwiatkowski
Malgorzata Mazur
i anoniomowa osoba (brak nazwiska na wyciagu)
bardzo dziekujemy!

Jutro wieczorem powinnisny byc w Bankoku. Pisze powinnismy bo tu trudno cos przewidziec. Bilety do Bankoku choc trasa jest krotsza sa duzo drozsze, wiec kupilsmy tylko do granicy, ktora przejdziemy pieszo i dalej poszukamy tajskiego autobusu.

Jonasz i Romek

relacje z naszej wycieczki na www.podroznik.szczecin.pl
Postaramy sie wysylac esemesy od kierowcow przynajmniej z nazwa miejscowosci w ktorej jestesmy. Zamieszczane one beda na stronie: www.podroznik.szczecin.pl

Nasz numer konta to: 78103000190109851726780017 właściciel Agnieszka Kasperska (mama Jonasza)

25 marca 2010

Finiszujemy, troche szkoda bo w tej formule to nasza pozegnalna wycieczka.

Ale nawet na koncu bylo fajnie.
Jak pisalem z Sihanuk chcieli 27 dolcow (ta sama trasa z P.P byla za 16) i nikt nie potrafil wytlumaczyc tej ceny. Wiec za 4 dojechalismy do granicy z mysla ze stamtad bedzie taniej. O dziwo im blizej, tym drozej bo tez chcieli 26. I ci co sobie nie kupili biletu wszyscy kupowali w tej cenie powtarzajac ze to drogo.

Nie jezdzilismy stopem po Tajlandi, kiedys sprobowac trzeba. Godzina jazdy na pace toyoty do wiekszego miasta i jeszcze nam doplacili 3 pysznymi mango. Z wiekszego miasta juz byl autobus do Bankoku, za 10 dol za nasza dwojke. I tak przed chwila dotarlismy, halas, swiatla, ruch, pomimo ze juz polnoc. Na ulicach troche wojska, ale nie wyglada zeby byly jakies powazne zamieszki.

Z samego rana ruszamy w poszukiwaniu biletow. Mamy nadzieje ze beda szybko i tanio. Jesli ktos jeszcze chce wplacic to sie polecamy.

Za wplate dziekujemy Paniom:
Ala Mucha
Kamila Korycinska
Ka pu ka - czy jakos tak, bo z tym tajlandzkim dziekuje to sie nigdy do konca nie naucze. troche inaczej brzmi jak sie mowi do kobiety inaczej do mezczyzny i inaczej jak sie jest kobieta. Czesto jak dziekuje to sie smieja. I co z tego, przeciez Curie Sklodowska tez byla kobieta.

25 marca 2010

Bankok

Przedwczesna radosc. Pospieszylismy sie z tym finiszem. W piatek zaczelo sie szukanie biletow, bieganie po biurach i czekanie. Pan\pani grzebie cos w kompie przez kilka minut, podaje cene my mowimy ze za drogo, kolejne minuty troche taniej i biegiem do kolejnego biura. Najgorsze jednak bylo przed nami, okazalo sie ze nie mamy w ogole pieniedzy. Postanowilismy uzyc plan awaryjny "Mateusz" czyli nasze zabezpieczenie na jakis wypadek. Nie wiadomo co sie stalo? Nie odpowiada. Czas naglil piatek to ostatnie godziny by przed weekendem przelac pieniadze, biegamy miedzy kafejka a biurem podrozy. W biurze prosimy co pol godziny zeby trzymal te bilety dla nas, i z powrotem do kafejki, czy moze jest odpowiedz, czy moze jest juz kasa. I tak do polnocy miejscowego czasu. I tak zapadlo ze przynajmniej do poniedzialku zostalismy zatrzymani na Kho-san Road.

"Nie cierpie tego miejsca" powtarza Jonasz, rzeczywiscie to najgorsze miejsce do utkniecia. Nie moglby to byc Wietnam, zielone gory Syczuanu, lub mongolska jurta, niech by juz bylo te -30. Przebywanie tutaj nalezy do tej samej kategorii przyjemnosci co przebywanie w sezonie w Miedzyzdrojach, halas i pijana angielska mlodziez, ktora jesli nie zyga, to ryczy, jesli nie ryczy, to robi sobie zdjecia z osuszonymi butelkami, by umiescic je na "naszej klasie" i tubylcy czyhajacy na turystow by dzieki nim sie urzadzic. Nie ma ucieczki, nie ma spokoju zaraz za Kosanem przez miasto przelewa sie armia halasliwych demonstrantow. Wszystkie wieksze ulice zablokowane. Stoja namioty w ktorych zyja przyjezdni z prowincji demonstranci. Wszyscy ubrani na czerwono pokrzykuja, klaszcza, bebnia i zadaja powrotu zdymisjowanego dwa lata temu swego ulubionego premiera. Bylo by milo jak na pikniku, tylko halas ze glowe urywa. Przed trabiacymi megafonami i wrzaskami mlodych angielskich imprezowiczow na szczescie mamy sie gdzie skryc.

Cudowne miejsce, piekny hotelik. Takie miejsca zdarzaja sie tylko w piosenkach i to tych najpiekniejszych. "Staruszek portier z usmiechem daje klucz" i powtarza pej lan handryt pej. To miejsce jest nasza baza, nasza oaza, naszym rajem, gajem, kurortem, komfortem, niebem i chlebem. Wychodzimy tylko zeby sprawdzic na internecie czy pieniadze weszly i biegiem z powrotem. Juz z daleka widac wielka pogieta brame z falistej blachy. Gdy ja przesuwamy wita nas slodkim hurgotem, by odslonic swe bogate wnetrze. Przemykamy obok dwoch wielkich zoltych smietnikow, sterty desek i siedzacego na portierni staruszka lub mlodzienca z portretem tajskiego krola w tle. Mlodzieniec choc od staruszka mlodszy duzo, swa wielka madroscia budzi podziw. Za kazdym razem jak przechodzimy powtarza: "pej" i wyciaga wielgachna wyswiechtana buchalterie z kwitungami by odnotowac nasza wplate. Za kazdym razem odpowiadam uprzejmie iz oplaty dokonamy w poniedzialek jak doczekamy sie pieniedzy (a Jonasz dodaje po polsku ze jak sie nie doczekamy to przez okno uciekniemy). Z uprzejmym marazmem na twarzy mlodzieniec kiwa glowa ze zrozumieniem, po czym kladzie ja na biurku. Uprzejmosciami wymieniamy sie pare razy dziennie. Po czym pedem. Bez tchu, bez wytchnienia, drzaca reka szukamy klucza. I juz rzucam sie na lozko i patrzymy, patrzymy, patrzymy. Na sciany, na sufit, na wiatrak, na drzwi, na okna. Patrzymy lezymy i tylko koniecznosc sprawdzenia poczty zmusza nas by wstac i nie patrzec. Wzory z odpadajacej farby z sufitu kryja tyle piekna, mozna lezec i patrzec jak na nieznane lady, odczytywac napisy na scianach w egzotycznych jezykach, podziwiac najrozniejsze ksztalty i kolory przeroznych plam i zgadywac ich pochodzenie, doceniac prace budowniczych hotelu stawiajacych sciany z dykty, a dziury powstale w wyniku ich uzytkowania misternie latane kolejnymi dyktami, okna pozalepiane kolorowymi magazynami blyszczacymi kredowym papierem i tasma ktora sa umocowane. Nawet napisy porzadkowe o placeniu ewrydej udekorowano tlustymi plamami i kunsztownie wygnieciono. Mozemy tak lezec i lezec patrzec w sufit czasem spadnie na nas kawalek starej farby z sufitu tworzac w ten sposob nowe obrazy, czasem mrowki przemaszeruja przez nasze lozko i pogryza nas po przyjacielsku. Nie chcemy stad wychodzic lezymy tak patrzymy, patrzymy, mokrzy od potu na zewnatrz jest chlodniej, (wiatrak bardziej halasuje niz chlodzi) myslimy ze zycie jest piekne. Hotelik zamieszkujemy my i Japonczycy i chyba dwie Niemki(pisze "chyba" bo Niemki, wiadomo sie nie znaja i by tu nie zamieszkaly, wiec sa to pewnie Japonki mowiace po niemiecku. Zawsze uwielbialismy Japonczykow, teraz nasze uwielbienie jeszcze bardziej wzroslo. Bo jak ich nie uwielbiac. Np: jeden z nich siedzi caly dzien na korytazu i pali papierosy, caly dzien z przerwa w nocy na spanie, inny urzadzil karaoke w... kiblo-prysznicu, hotelik posiada trzy kabiny rura ze sciany z przeznaczeniem ablucyjnym i w podlodze z innym przeznaczeniem, otoz ow Japonczyk zamknawszy sie w jednej z owych kabin wlaczyl wode i tranzystorowe male radyjko na bateryjke i wraz z nim spiewal na caly glos umilajac pobyt innym bywalcom sasiednich kabin.

Wchodzac za ktoryms razem do naszego slithom, rozlegl sie trzask, w powietrze wzbil sie tuman kurzu, znikla moja prawa noga do kolana,a ja w nodze poczulem bol. Gdy kurz opadl okazalo sie ze moja noga byla w pomieszszczeniu pietro nizej, a reszta mojego ciala zajmowala dotychczasowy pokoj. Obawiajac sie ze za te wygody bede musial placic podwojnie, wyciagnalem noge z dolnego pomieszenia i zakrwawiony powedrowalem do mlodzienca na portierni. Okazalem mu slady przygody na swym ciele i opowiedzialem: ze trach ze broken ze noga ze flur. Mlodzieniec podniosl glowe z biurka, popatrzyl na mnie i rzekl: "pej".

Teraz mamy jeszcze ladniej. Jonasz lezy na podlodze i opowiada co widzi w dole, a ma co opowiadac bo pod nami jest jakas komorka z gratami. Dodatkowo zajmuje sie wrzucaniem roznych smieci i obserwacja jak gina w czarnej dziurze.

Pamietacie jak na wycieczkach do Tybetu i Japonii Jonasz pytal sie Was o rozne rzeczy? Moze ktos mu wytlumaczy co to jest psychodelia?

Co do naszego powrotu. Prosimy osoby ktore wplacily, a nie pisalismy o nich, zeby napisaly ze wplacily.

Na razie! Musimy juz biec do naszego slicznego domku! Juz od nie bylismy w nim od paru ladnych chwil.

Jonasz i Romek z pokoju

30 marca 2010

Mamy bilety. Bylo niezle zamieszanie i perspektywa swiat w Bankoku. Ale za pare godzin startujemy. W Colombo 15 godzin czekania i jutro w nocy Londek, nastepnego dnia z rana ruszamy w kierunku domu, kurcze znow na wschod. I byc moze juz/dopiero w piatek w domu.

Chcielismy zrobic takie szybkie spotkanie polaczone z degustacja, wieziemy khmerska whisky "Golden Mekong" musi byc swietna bo kosztowala 1,5$, wietnamska herbate i mongolski aral. Ale w piatek chyba przed swietami to nie dacie rady moze wtorek po swietach. Zroszta, czekamy na sugestie.

Jeszcze raz prosba o kase. Tym razem zwiazana z naszym projektem foto. Jesli sie nie myle jest okolo 20 filmow do wywolania i zrobienia malych odbitek.

Sami jestesmy ciekawi co wyszlo z tych naszych smienek, Jonasz byl tak ciekawy ze otworzyl ja 2 razy, a wczesnie smial sie z tubylcow ktorzy chcieli ogladac zdjecia zagladajac do nich. Pomysl byl taki ze jednym aparatem robimy portret kolorowy, drugim czarnobialy, napotkanym ludziom. Filmy szybko sie skonczyly wiec trzeba bylo dokupic. Niestety nie moglismy dostac czarnobialego i Jonasz strasznie sie martwil co on bedzie robil, bo to w jgo aparacie byl czb film. Pocieszalem go ze jak nie znajdziemy to wloze w jego aparat kolorowy film i powiemy ze sprzedawca nas oszukal. Na szczescie w Hanoi znalezlismy czb. Jak go wystrzelalismy to okazalo sie ze jest kolorowy.

DO TYCH CO STOPEM Z LONDYNU WYJEZDZALI
gdzie wydostac sie na droge na Dover na M20 i A20 nie szukajcie na mapach, potrzebujemy informacji od kogos kto wyjezdzal, mapa pokazuje seven oaks, ale stamtad dlugo trzeba zasuwac do jakiegos wlotu na autostrade. wiec to jest prosba tylko do kogos kto wyjezdzal tamtedy z Londka. (spimy w okolicy clapham)

Dzieki wszystkim za pomoc.
I do zobaczenia.
Jonasz i Romek

Z lotniska na Cejlonie.
SriLankan zafundowal nam hotel wiec jedziemy do hotelu. Do Londka mamy samolocik dopiero po 13 tej.

1 kwietnia 2010

o jedenastej ruszamy z londynu przy odrobinie szczescia jutro jestesmy w domu. choc juz nic nie mowimy na pewno. Przez przypadek zostalibysmy na plazy w Colombo, w ostatniej chwili dotarlismy na samolot. opisze urocze chwile juz z domu.

Co do spotkania. Jest dwoch ochotnikow na spotkanie od razu w piatek. Jak przyjedziemy piszemy od razu mejla i wyznaczymy jakos godzine na spotkanie Podsukniami, jesli nie wyjdzie to wtorek.

Klopoty przedswiateczne

dzis nie dojedziemy. Sterczymy od wielu godzin na terminalu w Dover. Z nami stopowicze z roznych krajow,wszyscy juz sie poddali tylko mysmy zostali. Wszyscy zaladowani w samochodach nie ma miejsc i dodatkowo komplikuje sytuacje strajk jednego z trzech przewoznikow. Przed nami swieta na promowym terminalu (mamy jedna czekolade i paczke czipsow) chyba ze jakis cud sie wydarzy. Zastanawiamy sie czy nie wrocic na swieta do londynu i poszukac noclegu. Sprobujemy powalczyc do rana. Wesolych Swiat
Jonasz i Romek

3 kwietnia 2010

noc na terminalu. wiele samachodow z polski zawraca do londynu. Mala szansa ze o 15 bedzie jechal samochod do Jeleniej Gory. Jesli pojedziemy z nimi to niedziela bedzie spedzona na lapaniu stopa w Polsce. Jesli nie, to chyba Wielkanoc na terminalu. Internet tu b.drogi, i do tego zamkniety w nocy.
Wesolych Swiat
Jonasz i Romek

6 kwietnia 2010

Dojechalismy w nocy.
Szczegoly wkrotce.
Proponuje spotkanie jutro w popoludniowych godzinach. Wieczorem napisze dokladnie o ktorej.
pozdrawiamy
j i r

Jutro (sroda) 18.45 Pod Sukniami (Piastow 4)
Zapraszamy


Obrazek


[ strona główna ] [ NOTATNIK KRISKA ] [ AKTUALNOŚCI... ]
[ FILOZOFIA SURVIVALU ] [ ABC survivalowca ] [ PRZYGODY i RELACJE ] [ ŹRÓDŁA WIEDZY ] [ DYSKUSJE i ODEZWY ] [ RÓŻNOŚCI ]
[ ENGLISH VERSION ]